Czekam na The Last of Us 2 jak na Świętego Grala. Dlaczego?
Tak, czekam na The Last of Us 2 jak na żaden inny tytuł, który został zapowiedziany na konsolę PlayStation 4. Jest przecież w czym wybierać, bo na horyzoncie majaczy Death Stranding, Ghost of Tsushima czy Sekiro: Shadows Die Twice. Czemu więc uparłem się, żeby czekać konkretnie na ten jeden tytuł? Cóż, mam ku temu bardzo dużo powodów, a najważniejszym z nich są… emocje.
Pamiętam, jak czekałem na premierę pierwszej części, która wtedy wydawała się zamkniętą historią. Taką, której Naughty Dog nie będzie rozwijało. Jednorazowy strzał, coś co mogło wypalić, ale zawsze pozostawała ta nutka niepewności, że coś jednak się nie uda. W końcu developer miał kurę znoszącą złote jaja w postaci serii Uncharted. Podjęli jednak ryzyko i stworzyli coś zupełnie innego, choć z naleciałościami nawiązującymi do przygód Nathana. Jednak sama nazwa studia wystarczyła, żebym zaczął czekać na ich produkcje. I wtedy się nie zawiodłem.
Czekam na The Last of Us 2
Teraz czekam na The Last of Us 2, ale powodem dlaczego tak mam, jest oczywiście część pierwsza produkcji. I to głównie o niej będę pisał w tym tekście, bo zwyczajnie uważam, że to jedna z ciekawszych gier, które zawitały na rynku. Nie dlatego, że jest odkrywcza, bo nie jest, ale dlatego, że uderzała w struny, które inne studia zostawiają nieruszone. Chodzi mi oczywiście o emocje, bo sam opis fabuły nie gwarantował niczego, ponad rozwałkę zombie. No dobra, to nie do końca zombie, a bardziej ludzie grzyby, ale mam nadzieję, że rozumiecie o co mi chodzi.
Co może być bowiem ekscytującego i poruszającego w tytule, gdzie mamy po raz kolejny apokalipsę? Z założenia raczej niewiele, bo tego typu produkcji było już wiele, a co więcej szykuje się ich jeszcze przynajmniej kilka. Tuż za rogiem czeka na nas Days Gone, którego opis także można streścić w zdaniu: ludzie kontra zombie w zniszczonym świecie. The Last of Us oferowało jednak coś więcej, bo od samego początku gry ustawiało innym poziom odbierania rzeczywistości. Nie zaczynaliśmy od mocnego uderzenia, ciosu obuchem w głowę, a od tego, że zwiedzamy dom. Nasz rodzinny dom, a kierujemy poczynaniami małej dziewczynki.
Gracz rozpoczynał podróż tam, gdzie sam mógł się kiedyś znajdować. Chodził po zwyczajnych pomieszczeniach, ale dało się wyczuć w powietrzu grozę. Nie było nigdzie ojca, a w telewizji pojawiały się dziwne informacje. Naughty Dog idealnie rozwiązało początek The Last of Us i dając graczowi możliwość poczucia tego, co później poczuje Joel. Postać, którą przyszło mu później sterować przez większość czasu.
Emocje, nie fabuła
Często mówi się, że gry komputerowe nie posiadają fabuły lub jest ona szczątkowa. Nie ma się co oszukiwać, że w The Last of Us fabuła stoi na wysokim lub niedoścignionym poziomie. Owszem, nie wywołuje ona zgrzytania zębami podczas samej rozgrywki, ale też nie powala na kolana. Jest dość klasycznym przykładem na prowadzenie historii z odpowiednimi punktami zwrotnymi. Mamy przecież bohatera, który zostaje wyrwany ze swojego środowiska i wyrusza w podróż, by zdobyć nagrodę. Jednak Naughty Dog zrobiło tutaj coś ponad standardowe opowiadanie historii. Duży nacisk położyło na emocje z nią związane.
Nie bez przyczyny pierwsze chwile w grze gracz spędza z córką Joela. Stery nad bohaterem przejmuje dopiero w późniejszej części, ale początkowe minuty mają sprawić, że przyzwyczaimy się do postaci córki. Poznamy jej chód, jej zachowanie i to, jak bardzo przywiązana jest do ojca. Daje mu w końcu dość drogi prezent, choć jesteśmy w stanie wyczuć, że w domu się nie przelewa. Ja to wyczułem od razu i choć podejrzewałem do czego zmierza prolog, dałem się po prostu nabrać scenarzystom. Podążałem za ich tokiem myślenia i do ostatniej chwili miałem nadzieję, że nie zrobią tego, co było oczywiste. Jak bardzo się myliłem. I tutaj już developer złapał mnie na haczyk.
Śmierć córki Joela była koniecznością, która warunkowała całą historię i ustawiała ją na odpowiednim poziomie. Wcielając się chwile później w bohatera czułem cały ten ból, który nosił na barkach. Doskonałą decyzją było też to, że główna akcja została przeniesiona w czasie i nie rozgrywała się od razu po wydarzeniach z prologu. O tym, że Joel dalej nie pogodził się ze stratą córki, był zegarek, który od niej dostał. Dalej nosił go na dłoni, choć widać było, że od dawna nie działa. Sam ten widok sprawiał, że zrobiło mi się zwyczajnie smutno. Chciałem więc zobaczyć, czy ta podróż będzie miała sens i czy nastąpi katharsis.
Co działało w The Last of Us?
Scenarzyści pierwszej części The Last of Us zrobili wszystko, żeby gracz (w tym ja) odczuwał prawdziwe emocje. Uwikłanie Joela w transport Ellie był jawnym pokazaniem, że mężczyzna musi przepracować traumę. Ze strony dziewczyny było to nic więcej, niż szukanie opiekuna, którego nigdy w swoim życiu nie miała. Klasyczne zabiegi, ale wrzucone w świat zniszczony przez apokalipsę, gdzie na każdym kroku można zginąć, działały podwójnie. Gra nie zmuszała nas do atakowania przeciwników, a przynajmniej nie w większości.
Wiele z lokacji można było przejść bez strzelania. Wystarczyło jedynie być cierpliwym i sprytnym. I właśnie ta cierpliwość, konieczność ciągłego uważania na otoczenie sprawiała, że coraz mocniej zżywałem się z postacią. Starałem się nie wyrządzić jej krzywdy, bo musiałem przecież opiekować się dziewczynką. Kimś, kto był w wieku mojej zmarłej córki. Wytworzyła się przedziwna, miejscami naciągana więź, ale jednak na tyle mocna, że chciałem przejść przez całą historię. I zrobiłem to kilkukrotnie. Począwszy od PlayStation 3, a skończywszy na wersji Remastered na kolejnej generacji sprzętu.
I za każdym razem przy finale tej opowieści, odczuwałem to samo. Smutek wymieszany z satysfakcją. The Last of Us nie kończy się happy endem, kończy się tak, jak powinno. Pokazuje, że w życiu nie ma jednoznacznych wyborów i że życie jednostki, jest czasem więcej warte, niż… całej populacji. Teraz czekam na The Last of Us 2, bo chcę zobaczyć, czy Naughty Dog ma tyle „jaj”, by poprowadzić historię jeszcze lepiej.
Co czeka w drugiej części?
Wiem już, że ciężar opowieści zostanie przerzucony na Ellie. Nie jestem z tego powodu zachwycony, ale rozumiem decyzję studia. Nie chcą powtarzać tego, co już raz zrobili. Kolejne TLOU ma nie być klonem pierwszej części, ale jej naturalną kontynuacja. A tak przynajmniej ja zakładam. Ellie dojrzała, a część graczy razem z nią. Dalej nie wiadomo, co z Joelem, ale ponoć ma się w produkcji pojawić. Czy chciałbym, żeby dalej żył? Oczywiście, że tak. W końcu spędziłem z nim kilkadziesiąt godzin. Czy sądzę, że Naughty Dog go zabije? Tak podejrzewam, bo było by to idealnym katalizatorem. Zapewne sporo bliskich Ellie osób zginie w czasie jej podróży i niestety, ale Joel zapewne będzie jedną z nich.
Czekam na The Last of Us 2 nie dlatego, żeby zobaczyć poprawioną grafikę, nowe modele postaci czy ich zachować. O to jestem absolutnie spokojny, bo studio nie zawodzi. Warto przypomnieć sobie, co zrobiono z Uncharted 4. Te gra dalej zachwyca i jest niemal niedościgniona w kwestii oprawy na PlayStation 4. Czekam na The Last Of Us 2, bo choć od premiery pierwszej części minęły już lata, ja o grze dalej pamiętam. Dalej czuję te emocje, które wywołała we mnie za pierwszym i za każdym kolejnym razem. I mam ogromna nadzieję, że Naughty Dog zrobi to, co robić umie najlepiej. Postawi w tym wypadku na emocję. I mam nadzieję, że przekonam się o tym jeszcze w tym roku, choć to niestety, ale mało prawdopodobne.
Nowe gry i konsole znajdziecie w naszym sklepie internetowym, wchodząc pod ten adres.
Źródło: Naughty Dog / Opracowanie własne