Joker – studium szaleństwa w najlepszej postaci
Joker w reżyserii Todda Phillipsa szturmem zdobył praktycznie każdy rynek, gdzie jest wyświetlany. Obraz kosztujący około 55 milionów dolarów zarobił już ponad dziesięciokrotność tej kwoty, ale nie będziemy tutaj rozmawiali o pieniądzach. Spojrzymy na film Phillipsa z innej strony i spróbujemy odpowiedzieć na pytanie – czy w tym szaleństwie jest metoda?
Uwaga, w tekście znajdują się niewielkie SPOILERY na temat filmu.
Sam pomysł na to, by dać jednemu z najbardziej ikonicznych przeciwników Batmana, osobny film, wydawał się z lekka nietrafiony. W końcu klaun i nietoperz egzystowali w tym samym czasie i wzajemnie się dopełniali. Podkreślane to było w praktycznie każdej ekranizacji, gdzie pojawiała się ta dwójka bohaterów (przemilczmy proszę Legion samobójców), a tymczasem samodzielna produkcja z tylko i wyłącznie Jokerem, musiałaby uderzać w zupełnie inne tony. Takie, do których kino z superbohaterami nie jest jeszcze przyzwyczajone.
Joker – studium szaleństwa
Miejmy to za sobą i przejdźmy bardzo skrótowo przez samą fabułę. Zapewne większość osób, które miało jakąkolwiek styczność z dziełami DC, doskonale wie, kim jest Joker. Jednak jego „geneza”, to już zupełnie co innego. W ekranizacjach Burtona i Nolana, patrzyliśmy na dwa zupełnie różne i skrajne przedstawienie jego postaci. Phillips zdecydował się na pójście o krok dalej. Widać, że reżyser szukał sposobu na to, jak częściowo uczłowieczyć postać klauna, która u masowego odbiorcy mogła być kojarzona jedynie z szaleństwem. Szczególnie dobrze widać to było w wersji Burtona, gdzie bohater grany przez Jacka Nicholsona aż ociekał „komiksowością” i miejscami ocierał się nawet o groteskę.
Christopher Nolan postanowił dać Jokerowi więcej miejsca w swoim filmie, ale on zupełnie nie przejmował się tym, co ukształtowało go tym, kim jest. Słyszeliśmy historie padające z ust bohatera, ale żadnej z nich nie mogliśmy wierzyć i żadnej nie musieliśmy. Todd Phillips pokazał widzom, że pod makijażem klauna jest coś znacznie bardziej niepokojącego, niż mogliśmy wcześniej podejrzewać. W filmie obserwujemy Arthura Flecka, który zajmuje się zawodowo rozśmieszaniem ludzi. Wychodzi mu to nienajlepiej, ale zdaje się, że sam jest tego świadom. Czeka na swój wielki przełom. Na ten jeden występ, który sprawi, że zniknie gdzieś pogarda społeczeństwa, a jego życie zmieni się na lepsze.
Komiks vs. film
Historia opowiedziana w Jokerze ma dużo wspólnego z komiksem Alana Moore’a, czyli Zabójczym żartem. Tam też mogliśmy zobaczyć, jak „jeden zły dzień” może doprowadzić, że względnie opanowany i rozumny człowiek, przeistacza się w kogoś, kogo społeczeństwo uważa za szaleńca. Jest wiele wspólnych mianowników w obu historiach – tej komiksowej oraz filmowej. Trudno bowiem rozpatrywać Jokera jako film zupełnie oderwany od komiksowej rzeczywistości.
Moore i Phillips pokazali Jokera z podobnych perspektyw, choć w komiksowej wersji bliżej mu było do przestępcy, z którym jest bezsprzecznie kojarzony. Tymczasem filmowa opowieść pokazuje nam człowieka skrzywdzonego na wiele, bardzo wiele sposobów. Zarówno przez własną rodzinę, jak i zupełnie przypadkowe osoby, którym Arthur zwyczajnie się nie spodobał. I kiedy Alan Moore wprowadził na karty swojej opowieści postać Batmana, to Todd Phillips zupełnie go ze swoich kadrów wyciął. Przynajmniej w takiej formie, do jakiej przyzwyczajeni są widzowie. Na ekranie zobaczymy Bruce’a Wayne’a, ale nie uświadczymy już go w ciasnym kostiumie. I bardzo dobrze, bo zabiłoby to wydźwięk całego filmu.
Jeden, by wszystkimi rządzić
Arthur Fleck cierpi na zaburzenia neurologiczne, które charakteryzują się napadami śmiechu. Drażniącego w uczy i wywołującego wrażenie dyskomfortu. Widz oglądając film może się więc czuć dokładnie tak, jak osoby przebywające w bezpośrednim otoczeniu Arthura. Niepewnie. Jak wtedy, kiedy wsiadają do autobusu i obok nich pojawia się ktoś, kto rozmawia sam ze sobą i ewidentnie coś z nim jest „nie tak”, ale nie potrafimy powiedzieć co. Jednak Fleck nie jest klasycznym „szaleńcem”.
Owszem, jest w nim coś niepokojącego, ale dowiadujemy się co, dopiero przed momentem kulminacyjnym całej opowieści, czyli przeistoczeniem w tytułowego Jokera. Wcześniejsza ekspozycja może wydać się niektórym przesadnie wydłużona i niepotrzebna, ale gdyby skrócić ją choć odrobinę, finalny efekt nie byłby tak piorunujący. Trzeba wziąć pod uwagę to, że Joker jest opowieścią o jednym, skrzywdzonym człowieku. Dużo tu podobieństw do historii Travisa, czyli Taksówkarza w reżyserii Martina Scorsese.
W obu przypadkach mamy kogoś, kto trochę wbrew swojej woli staje się bohaterem znudzonych mas, które szukają przywódcy. Jednak w przypadku Jokera, o wiele bardziej skupiono się na tym, kim jest bohater, a nie, co nim kierowało. Travis miał jasno obrany cel i tylko dzięki przypadkowi został bohaterem. Arthur Fleck został nim, bo społeczeństwo potrzebowało maski, za którą mogłoby się schować. I tak się złożyło, że tą maską była maska klauna.
To nasza wina
Transformacja Arthura Flecka w Jokera to po części wina społeczeństwa, a tak przynajmniej chce pokazać to Phillips. Pomoc społeczna umywa ręce, a cierpiący na zaburzenia człowiek, nagle zostaje pozbawiony możliwości uzyskania pomocy, nie mówiąc już o dostępie do leków. Fleck w dzieciństwie był katowany przez opiekunów, ale nikogo to nie obeszło. Powstała odpowiednia policyjna notka i tyle. Na świecie są miliony takich historii, które pokazują, że czasem wystarczyłaby odrobina pomocy, a czyjeś życie wyglądałoby zupełnie inaczej. W przypadku Arthura tej pomocy nie było z żadnej strony. Został sam.
Nie usprawiedliwiamy oczywiście jego zachowania, bo to nie o to chodzi. Joker stał się poniekąd manifestacją jednostki nieprzystosowanej społecznie, która jest przez społeczeństwo odtrącana na każdym możliwym kroku. Widać to w zachowaniu kolegów po fachu Arthura, obcych osobach, które pojawiają się na jego drodze, a nawet w słowach własnej matki, które niby mimochodem pokazują mu, że z kariery komika nie da się wyżyć. Czy Arthur byłby kimś innym, gdyby w odpowiednim momencie dostał pomoc? Zapewne tak, choć na to film już nie daje odpowiedzi, a jedynie zaznacza, że warto się nad tym zastanowić.
Mistrzowska gra
Joaquin Phoenix kilka lat temu ogłosił, że zryw z aktorstwem i zaczyna nagrywać rap. Na dwa lata zniknął z ekranów i kręcił się tylko po różnych miejscach, gdzie nieudolnie próbował zrobić karierę ze swoimi utworami, które mówiąc łagodnie, były takie sobie. Później okazało się, że przez te dwa lata, Joaquin Phoenix zwyczajnie… grał. Kręcił bowiem coś w rodzaju dokumentu o swoim zachowaniu, który ujrzał światło dzienne i nazywa się I’m still here. To pokazało tylko, że aktor nie boi się wyzwań, a swojej roli oddaje się w stu procentach.
Nie inaczej jest i tym razem, bo Joker w jego wykonaniu, jest zupełnie inną postacią, niż w filmach Burtona i Nolana. To prawdziwy, czasem odrażający i odpychający, ale dalej człowiek. Nie postać, która została skrupulatnie wykreowana przez scenarzystę, ale bohater w którego możemy uwierzyć. Trochę gorzej wypada Robert De Niro, któremu od dawna nie chce się już chyba grać. Zniknęła gdzieś cała jego charyzma, ale w Jokerze widać, że nie „odwalił” roboty i faktycznie coś tam pokazał. Jednak w zestawieniu z Phoenixem, ten drugi zdecydowanie lepiej sobie poradził. Nie twierdzimy, że to jego rola życia, ale na pewno zostanie dzięki niej zapamiętany na długo.
Film dekady?
Nie chcemy tutaj wyrokować, czy Joker to film wybitny czy też nie. Nam się podobał i to bardzo. Gdyby film nie opowiadał historii jednego z największych przeciwników Batmana, prawdopodobnie nie zostałby przyjęty tak dobrze. Joker nie jest filmem komiksowym, ale jest tą komiksowością przesiąknięty. Czuć ją w ciasnych, brudnych kadrach. W ujęciach, które są pod „dziwnymi” kątami, a czasem czuć ją nawet w dialogach.
Joker doskonale pokazuje, że film o szaleństwie da się zrobić tak, by trafiał do masowego odbiorcy. Może za dużo jest tutaj „taniej psychologii”, ale całość broni się doskonale. Arthur Fleck zostaje głosem pokolenia, które potrzebuje czegoś, za czym może podążać i za czym może się schować. W tym przypadku chowa się za kolorowymi maskami, a Arthur w momencie kiedy przywdziewa swoje prawdziwe barwy, staje się sobą. Kimś, kogo należy się bać, bo jego śmiech nie ma już nic wspólnego z neurologiczną przypadłością. I to właśnie przeraża najbardziej.
Źródło: IMDB / Opracowanie własne