Rewolucja w technologii piśmienniczej i informacyjnej: dlaczego dziś potrzebujemy dobrej jakości słowa pisanego bardziej niż kiedykolwiek?
Przekaz w formie tekstu pisanego towarzyszy ludziom od tysięcy lat. Czy jednak możliwość przekazu w tym wypadku jest używana we właściwy sposób? Czy to użytkownik ogranicza technologię, z której korzysta, czy technologia jego?
Początki przekazu pisanego sięgają czasów ponad dwa tysiące lat przez narodzinami Chrystusa, pierwsze próby kopiowania i drukowania podejmowali już Sumerowie i Egipcjanie. Były to metody bardzo prymitywne – skupiały się na użyciu glinianych lub drewnianych stempli do powielenia tego, co było na nich wyryte. Problem takiego rozwiązania polegał na ograniczonej użyteczności i dużej czasochłonności. Poza tym przekaz spełniał niesamowicie ważną rolę w starszych kulturach – to, co było na tyle ważne, żeby to przekazać, było związane z historią państwa lub religią. Także użycie słów w przekazie było zastrzeżone tylko dla osób wyznaczonych i przygotowywanych długie lata, żeby się nimi posługiwać. Jeśli zatem tekst mogli przygotować i odczytać tylko kapłani bądź wysocy urzędnicy, wartość i cele, którym służyło słowo, musiały być najważniejsze.
Z kolei przekaz ustny słowny, który przez tysiące lat w niektórych częściach świata odgrywał rolę podobną jak tekst pisany w innych, musiał być niesamowicie dokładny, a jego przekazywanie i powtarzanie miało charakter religijnych obrzędów (upaniszady, aranyaki i sutry – czyli tradycyjne formy indyjskiego przekazu religijno-kulturowego wymagały długich sesji intonacyjnych i nie lada pamięci). Przy wszystkich zaletach tego rodzaju ograniczeń, zwykły człowiek funkcjonujący w społeczeństwie potrzebował jednak dostępu do informacji, zapisu informacji, a nawet po prostu rozrywki, jednak nie miał możliwości przekazania ani odczytania treści, które by interesowały jego oraz jemu podobnych na co dzień. Pomimo tego, że zmiana epok i kultur nie przyniosła w tym kierunku wielu zmian na lepsze (nawet w średniowieczu wydawanie i publikacja tekstów oraz ilustracji było związane głównie z działaniem kościoła i państwa, a tylko nieliczni mogli sobie pozwolić na przykład na posiadanie Biblii), to jednak próby tworzenia własnego przekazu i jego publikacji były podejmowane coraz częściej.
Rewolucja nadeszła wraz z XV wiekiem i wynalezieniem przez Jana Gutenberga druku oraz prasy drukarskiej. Pomimo początkowych trudności z tempem drukowania (historycy policzyli, że praca nad pierwszym nakładem drukowanej Biblii musiała trwać około 3 lat), już pod koniec XV wieku w 350 europejskich miastach istniało ponad 1000 drukarni, w których wydano ponad 30 000 tytułów. Ich łączny nakład wynosił około 9 milionów. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że znakomita większość (ponad 80 %) drukowanego przekazu była napisana w języku łacińskim, który był językiem kościelnym i urzędowym, to otrzymamy bardzo wyraźny obraz eksplozji informacyjnej, ograniczenia do fragmentu społeczeństwa.
Technologia, to w tym wypadku to przykład dzieła doskonałego – poza modyfikacjami mechanicznymi w celu przyspieszenia druku i zmianami w drukowaniu obrazów, w zasadniczym korzystaniu z wynalazku Gutenberga nie zmieniło się nic: człowiek otrzymał doskonałe narzędzie do przekazywania informacji. Jednak nie wszyscy od początku mieli dostęp do tego przekazu i można dywagować na temat nierówności klasowych czy obrazu społeczeństwa w wieku XV, ale trzeba przyznać, że ograniczyło to możliwości korzystania z tego narzędzia w sposób głupi i nieodpowiedzialny. Zastosowanie technologii jest ograniczone zatem zdolnościami użytkownika, który się nią posługuje.
W grudniu 1990 roku została uruchomiona usługa o nazwie World Wide Web, szeroka sieć komputerowa, która pozwoliła na początku tysiącom, a potem milionom użytkowników na komunikację ze sobą. Jest to druga rewolucja informacyjna– początkowo służyła głównie do przesyłania sobie informacji i korzystania z opublikowanych na stronach informacji, jednak mało kto miał komputery pozwalające na dowolne korzystanie z sieci, dostęp do sieci czy w końcu możliwości tworzenia i publikowania treści w internecie. Dostrzegacie podobieństwo? Oczywiście, nie można odmówić pokoleniu sieciowemu, że to co zajęło wynalazkowi Gutenberga sto lat (czyli popularyzacja technologii przekazu), im zajęło dziesięć lat. Już na początku lat dwutysięcznych, po epoce bardzo gwałtownego rozwoju sieci i usług z nią związanych zaczął pojawiać się termin Web 2.0. Co oznacza? Ogólnie jest to termin, który określa sieć nowej generacji, taką w której to użytkownik jest panem informacji i przekazu – sam decyduje, o czym chce czytać lub rozmawiać, ale też aktywnie tworzy przekaz, mając dostęp do opublikowanych informacji pod postacią tekstu, dźwięku czy filmu. Rozwój blogów i społeczności internetowych zabrał władzę nad informacją ludziom do tej pory uprzywilejowanym właśnie dzięki dostępowi do tej funkcji. Nie musisz być częścią wydawnictwa, żeby publikować; nie musisz umieć dobrze pisać, żeby pisać. Tysiące lat ewolucji przekazu słownego (i parę błyskotliwych pomysłów po drodze) dały nam możliwości zagubienia się w morzu informacji. Tylko czy wolność przekazu dla wszystkich oznacza jakość?
Wspomniałem wcześniej, że w przypadku przekazu językowego to nie technologia ogranicza jakość, a możliwości użytkownika, który się nią posługuje. W gąszczu informacji publikowanych przez każdego łatwo się zaplątać, przyzwyczaić do marności, którą reprezentuje poziom przeciętnego użytkownika internetu. Blogerzy i Vlogerzy, redaktorzy portali internetowych czy w końcu zwykły komentujący przyczynili się do tego, że obecnie, aby otrzymać informację, na której nam zależy, w formie dla nas przystępnej musimy nurkować w tonach śmieci i odpadów stworzonych przez tych, którym wydaje się, że potrafią cokolwiek napisać. Tak pożądana przez nas możliwość zmieniła się w ograniczenie, pomimo że technologia, która za nią stoi, cały czas się doskonali i rozwija, to wkroczenie milionów użytkowników powoduje, że zamiast potrzebnych nam informacji i doznań płynących z obcowaniem z tym, co nas interesuje, jesteśmy skazani na wieczną tułaczkę po wysypisku bohomazów umysłu, każdego kto dorwie się do klawiatury.
Zaprezentuję to na przykładzie bardzo prostego zdania: „Tylko skończony idiota może uważać, że ten telefon nie jest fajny”. Z gramatycznego, stylistycznego i logicznego punktu widzenia w tym zdaniu nie ma nic, do czego możemy się przyczepić. Jednak nie jest dla nas przyjemnością przeczytanie kolejnych dwudziestu zdań, w których słowo „fajny” pada tak często jak przecinek, bo zaczyna nas taka zabawa intelektualnie wykańczać. Sformułowanie „fajny” jest tylko furtką do tony innych określeń, które nie znaczą nic oprócz tego, że osoba nimi posługująca się prawdopodobnie nie skończyła żadnej szkoły lub nie uważała na lekcjach języka polskiego już w podstawówce. To przykład dewaluacji języka – w miarę jak rozwija się przekaz informacyjnie następuje doprecyzowanie i uściślenie informacji, tak aby odbierający przekaz miał lepszy obraz tego, co przekazujący chciał powiedzieć, jednak w przypadku wspomnianego słowa widzimy określnie, które zastępuje kilkadziesiąt innych i możemy się domyślać, że nie tylko autor jest skończonym idiotą z pierwszego zdania, ale i traktuje swojego odbiorcę jak idiotę. Przykrym faktem jest, że zdanie, od którego zacząłem akapit i tak, jak na standardy komunikacji w sieci, jest wyjątkowo przyzwoite, a nam pozostaje nurkować w wysypisku po cokolwiek, co odpowiada naszym wymaganiom intelektualnym. No chyba, że nie zależy wam na tym, o czym i jak będziecie czytać za 5 lat, ale w takim wypadku nie dobrnęliście nawet do połowy niniejszego tekstu i jesteście już na jednym z czołowych portali informacyjno-technologicznych, a nie tu.
Źródła: http://kwasnicki.prawo.uni.wroc.pl/pliki/Rybotycka%20o%20Jan%20Gutenberg.pdf
gif via giphy
___________________
Zapraszamy również do polubienia naszego profilu na Facebooku oraz do zapoznania się z ofertą naszego sklepu internetowego.